Rowerem od Tatr do Adriatyku 2010 - podsumowanie

Bar ... wzięty!  - jak powiedział jeden z bohaterów Trylogii. Ale to nie ten Bar... Ten leży na czarnogórskim wybrzeżu Adriatyku, dokąd dotarłem po trzech tygodniach samotnej jazdy rowerem, jazdy rozpoczętej na stacji kolejowej w Nowym Targu.

Więc jestem w Barze. Siedzę w cieniu pinii, przede mną rosną palmy, nieco dalej, przy nabrzeżu cumuje biało-czerwony prom Montenegro Lines, kursujący na trasie Bar-Bari-Bar. Tylko wsiąść i już po paru godzinach - Italia. Ale to może kiedyś...

Teraz czekam na wieczorny pociąg do Belgradu i przypominam sobie wszystko co się zdarzyło przez ostatnie dwadzieścia jeden dni.


Zaczęło się od muzyki. Od muzyki bałkańskiej, której stolicą jest Guca, mała serbska mieścina, w której co roku, w sierpniu, już od 50-ciu lat odbywa się "Sabor Trubaca", festiwal i konkurs orkiestr, mających w składzie wyłącznie instrumenty dęte. No i bębny.


Zaczęło się też od literatury. Bohaterem książki Ivo Andricia jest most. Książka ma tytuł "Most na Drinie" i opowiada o losach ludzi związanych z tytułowym mostem, łączącym dwa brzegi rzeki Driny w bośniackim mieście Visegrad.

Splotły się muzyka z literaturą w mojej głowie i nie dawały mi spokoju. I postanowiłem: jadę do Guca! A że z Guca do Visegradu niedaleko - no to jadę i do Visegradu! A skoro już będę tak daleko na południu - no to jadę nad Adriatyk... A żeby wszystko razem zgrabnie wyglądało, no to zacznę podróż pod Tatrami - i niech się ona nazywa na przykład:


ROWEREM OD TATR PO ADRIATYK


Wyprawa w pigułce - alfabetycznej:


AWARIE: rower nowy, niezły, to i psuć się nie miało co. Cztery razy kleiłem dętki - jak mnie później uświadomiono,  jeżdżę ze zbyt niskim ciśnieniem powietrza w kołach i to była przyczyna dziur. Zepsuły się też światełka, byle jakie, chińskie. Przednie już na początku (zastąpiłem je czołówką), tylne na końcu wyprawy.


BAGAŻ: po dwie sakwy z przodu i z tyłu, z tyłu na bagażniku namiot.


BUREK: Podstawa diety rowerzysty w krajach byłej Jugosławii. Burek to coś w rodzaju placka z ciasta francuskiego z nadzieniem - mięsnym, serowym lub szynkowym. Rzecz smaczna i sycąca - kupuje się go w piekarniach. Do tego np jogurt i - śniadanie - obiad - kolacja (niepotrzebne skreślić) załatwione.


DROGI: na Słowacji i Węgrzech dobre, w krajach byłej Jugosławii może nieco gorsze.


GRANICE: nigdzie nie żądano ode mnie paszportu - wystarczył dowód osobisty. Nie czekałem nigdzie w kolejkach, ale jedną kolejkę i to potężną widziałem - na granicy serbsko-węgierskiej pod Szeged.


JEDZENIE: w zasadzie - co jest akurat w sklepie. Jedzenie restauracyjne rzadko, jedzenie własne - makaron, zupki, gotowane na wiezionej minikuchence gazowej na kartusze. Patrz także - BUREK. Owoce - im bardziej na południe, tym mniejszy wybór i tym droższe.


KASK: nie lubię tego czegoś na głowie...Kupiłem na Słowacji tylko dlatego, że tam ponoć obowiązkowy. Zacząłem zakładać zupełnie dobrowolnie i nawet z ochotą przed tunelami i przed zjazdami. Patrz TUNELE.


KIEROWCY: Słowacja - bardzo dobrze, Węgry - bardzo, bardzo dobrze (ścieżki rowerowe!), Serbia, Bośnia i Czarnogóra - niedobrze. Po prostu trzeba uważać - czasami wyprzedzają o centymetry... A że trąbią to drobiazg - taki lokalny koloryt.


KOSZTY: wziąłem ze sobą 350 euro i trochę forintów. 150 euro przywiozłem z powrotem. Jednym zdaniem: wspaniałe, trzytygodniowe wakacje za niespełna tysiąc złotych...


MAPY: żadne GPS (gdzie niby to doładowywać, skąd mapy np na Serbię?), tylko dobre, papierowe mapy. Wszystkie kupiłem w Polsce, najmniej dokładna - Serbii, najlepsza - Czarnogóry.


MYCIE: podstawowa zasada - myj się człowieku kiedy jest okazja. Rano i wieczorem - mycie symboliczne.


NIEBEZPIECZEŃSTWA: to już trzecia moja wyprawa i kolejna, na której nie miałem ŻADNEJ sytuacji zagrożenia ze strony innych ludzi. Jedyne niebezpieczeństwa, to te wynikające z ruchu drogowego. Aha,  jeszcze te cholerne komary...


PICIE: podstawa to woda, wieziona w dwu lub trzech półtoralitrowych, plastikowych butelkach, regularnie uzupełniana. Czasem Coca-Cola, czy inne równie smaczne świństwo. Rano rytualna, zielona herbatka.


POGODA: poza kilkoma burzami (jedna dała w kość w Slovenskim Raju, nie zapomnę rozbijania namiotu w górskim terenie w czasie ulewy...), pogoda jak drut. Termometru nie miałem, ale od Węgier normą było ciepełko w okolicy 35 stopni, a w Podgoricy mówiono mi że jest 40...


POWRÓT: nie było lekko - trzy noce w środkach masowego transportu, z rowerem i sakwami. Pociąg z Baru do Belgradu spóźnił się o jedyne pięć godzin.


PRANIE:  zasada jak przy myciu: pierz człowieku kiedy masz okazję - tzn gdy  jest woda i miejsce do suszenia ciuchów. Słońce jako czynnik suszący na południu Europy jest praktycznie zawsze:) Dobry sposób to upranie rzeczy i założenie ich od razu na siebie -  pierwsza chwila jest nieprzyjemna, później to już tylko miły chłodek.


ROWER: stary Romet na którym byłem dwukrotnie w Rumunii, poszedł w odstawkę. Do  Baru dojechałem na Cube Central Pro, który kupiłem w tym roku. Rower leciutki, niezawodny. Jedyna wada - nieamortyzowany widelec. Niby jeździ się po asfaltach, ale pod koniec podróży już mocno bolały nadgarstki...


SPANIE: generalna zasada - żadnego planowania. Kończy się dzień i wtedy szukam miejsca pod namiot. I zawsze znajduję. Pod lasem, na polu, na łące, czasem pod czyimś domem. Dzięki dobrym ludziom kilka nocy spędziłem w łóżku. Prośba o miejsce pod namiot kończyła się zaproszeniem do domu i doświadczałem nadzwyczajnej gościnności. Szedłem spać wykąpany, najedzony, na lekkim rauszu (wspaniała rakija...) i po długich rozmowach z gospodarzami.


SVAKA CZAST: tak Serbowie, Bośniacy i Czarnogórcy wyrażali swój podziw dla mojego "wyczynu", częstokroć klepiąc mnie przy tym po plecach. Chyba znaczy to coś w rodzaju "wielki szacunek" - i nie ukrywam, było to miłe.


SZYBKOŚĆ JAZDY: a raczej brak szybkości - dzienne przebiegi to od 50 do 115 km. Nigdzie się nie spieszyłem, kiedy chciałem, jechałem, kiedy miałem dość (najczęściej w południe...) odpoczywałem. Łącznie przejechałem 1480 kilometrów.


TUNELE: z jednej strony obecność tuneli to wspaniałe krajobrazy , a z drugiej stresująca jazda w ciemnej, huczącej rurze. Jeśli jedzie za tobą ciężarówka , z przeciwka czasem druga i jeszcze jak sobie zatrąbią to robi się mało przyjemnie. Dlatego przed wjazdem w dłuższe tunele miałem na sobie kask, kamizelkę odblaskową i włączałem wszystkie możliwe światełka. W ciągu dwóch dni gdy jechałem doliną Rzavu i Driny, a potem kanionem Pivy i Pivskiego Jezera, tych tuneli było na pewno z sześćdziesiąt.


UCZESTNICY: a raczej jeden uczestnik- Andrzej Janiszewski, lat 57, wzrost 182 cm, waga na starcie 82 kg, waga na mecie 76 kg


ZDROWIE: Na szczęście obyło się bez większych perturbacji. Wystartowałem z lekkim bólem lewego stawu biodrowego i trochę się o ten staw na początku martwiłem. Po kilku dniach na siodełku ból ustąpił i nie ma go do dzisiaj. Był drobny problem z tylną częścią ciała - na własne życzenie. Wymyśliłem sobie, że bez wkładki pampersowej do spodenek będzie dobrze - nie było. Gdy pampers wrócił na należne mu miejsce, problem prawie znikł.


ZDJĘCIA: miałem ze sobą małoobrazkowy analogowy dalmierz z zapasem filmów. Na zdjęciach które zrobiłem nie ma zbyt wiele krajobrazów. Są natomiast ludzie, z którymi się spotkałem.  Jest kilka scen z Guca i jest oczywiście most na Drinie.